Pacjent z importu: zysk czy strata?

Świadczenia medyczne, kilkakrotnie tańsze w Polsce niż w krajach "starej" UE, przyciągają do naszych prywatnych klinik rzesze "turystów medycznych", głównie z Niemiec, Skandynawii i Wielkiej Brytanii. Nie ma więce sensu stawianie pytania: czy leczyć u nas obcokrajowców? Trzeba się raczej zastanowić, jak na tym więcej zarobić.

Największym zainteresowaniem cieszy się - tradycyjnie - stomatologia i chirurgia plastyczna. Uczestników prywatnego sektora medycznego nie trzeba przekonywać, że przyjmowanie pacjentów z zagranicy się opłaca. Pytanie jednak, czy opłaca się także polskim szpitalom publicznym? Powstała niedawno Izba Gospodarcza Turystyki Medycznej (IGTM) nie ma co do tego wątpliwości: to dobry biznes dla wszystkich. Jeśli jeszcze nie dziś, to na pewno w przyszłości.

- Tworząc Izbę, założyliśmy, że placówki publiczne znajdą się w obszarze naszego działania w takim samym stopniu, jak inne lecznice - mówi Artur Gosk, założyciel IGTM. - Jesteśmy otwarci, choć zdajemy sobie sprawę z wielu problemów.

Na obecnym etapie rozmowy są trudne: menedżerowie usiłują związać koniec z końcem i najważniejszą sprawą okazuje się dopięcie budżetu. Ciężko się przebić z turystyką medyczną do dyrektorów, którzy nie są pewni, co przyniesie jutro i boją się utraty płynności finansowej. Tu trzeba zupełnie innego podejścia.

Na początek jeden oddział

Szansą na nowe spojrzenie jest, zdaniem Artura Goska, silny trend związany z przekształceniami SPZOZ-ów w spółki prawa handlowego. Spółka zarabia poza kontraktem i potrzebuje pieniędzy na rozwój, dlatego zagraniczny pacjent może dla niej stanowić ciekawą alternatywę. Paradoksalnie, światowy kryzys występuje obecnie w roli sprzymierzeńca: liczący się z każdym groszem Anglik lub Niemiec będzie się wolał zoperować w Polsce, gdzie świadczenia są o wiele tańsze.

Potwierdzeniem tej prognozy jest zaplanowane na maj spotkanie IGTM z przedstawicielami niemieckich kas chorych oraz klastrów turystyki medycznej w Berlinie: Niemcy chcą rozmawiać o refundacji zabiegów dla swoich pacjentów w Polsce.

- Barierą dla szpitali publicznych okazuje się często brak dostosowania do standardów obowiązujących w UE - ocenia założyciel Izby. - Sądzę jednak, że można zacząć od jednego oddziału i postawić na konkretną specjalizację.

Na początek wystarczy. IGTM może pomóc, dając certyfikat na daną usługę potwierdzający jej wysoką jakość. Zamieszczenie go na naszej stronie internetowej uwiarygodni szpital i przysporzy mu klientów. Jeśli świadczenie będzie tańsze niż w prywatnych lecznicach, tym lepiej, bo wzrośnie konkurencyjność placówki. Ten sam mechanizm zadziała w przypadku krótkiego czasu oczekiwania na usługę.

- Największe zapotrzebowanie dotyczy wysokospecjalistycznych zabiegów, głównie w zakresie kardiochirurgii i transplantologii, na które się czeka na całym świecie w długich kolejkach - podkreśla Artur Gosk.

- Jeżeli szpitale publiczne będą je oferowały w krótszym terminie, klientów z zagranicy im nie zabraknie. W interesie Polski jest także jak najszybsze przyjęcie dyrektywy unijnej o przepływie usług medycznych pomiędzy krajami. Ze względu na ogromne różnice w cenach, Polacy raczej nie będą masowo korzystać z leczenia w UE, za to zagraniczni pacjenci będą częściej korzystać z leczenia w Polsce - zaznacza szef Izby.

Z perspektywy Szczecina

Marian Pietrzak, dyrektor Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego w Szczecinie, mieście znanym z rozwoju turystyki medycznej, zgadza się z oceną Artura Goska: zagraniczny pacjent jest nadzieją dla szpitala publicznego, ale… w przyszłości. Na razie - nie.

- Choć mamy otwarte granice i wielu Niemcom byłoby bliżej do nas niż do własnego szpitala, leczymy tylko nagłe przypadki - mówi dyrektor Pietrzak. - Sąsiedzi zza Odry nie przyjeżdżają do WSZ po świadczenia. Zanim tak się stanie, uregulowania wymaga jednak zakres rozliczeń pomiędzy ubezpieczycielami.

Chodzi o to, aby ubezpieczyciel niemiecki nie kwestionował wykonanych w polskiej lecznicy procedur, podważając np. ich zasadność. Mieliśmy takie przypadki, choć zdarzały się sporadycznie. Wolałbym jednak mieć pewność, że nie narażam placówki na straty.

Marian Pietrzak nie ukrywa, że naciąganie "krótkiej kołdry" nie sprzyja rozwijaniu planów związanych z turystyką medyczną. Bieżące problemy są tak duże, że przesłaniają wszystko. Być może sytuacja zmieni się po planowanej przez zachodniopomorski samorząd wojewódzki komercjalizacji szpitali, ale także i do niej droga daleka: blokują ją niejasności dotyczące środków unijnych oraz pomocy państwa w oddłużeniu.

- Mamy jednak coś na dobry początek: województwo zachodniopomorskie rozwija wspólnie z niemieckim regionem meklemburskim program w zakresie telemedycyny - dodaje dyrektor WSZ.

- Na razie w grę wchodzą konsultacje medyczne, ale kto wie, może Niemcy zaczną nam podsyłać swoich pacjentów? My raczej nie wyślemy swoich do Niemiec. Za duże różnice w cenach.

Z perspektywy Opola

Kazimierz Łukawiecki, dyrektor Opolskiego Oddziału Wojewódzkiego NFZ, zachęca świadczeniodawców, aby maksymalnie rozwijali turystykę medyczną. Tym bardziej że Opolszczyzna bliska jest niemieckim sercom, co znajduje wyraz w liczbie turystów z tego kraju odwiedzających ją każdego roku.

- Sama tylko wewnętrzna migracja pacjentów spowodowała wymierne korzyści dla naszych lecznic: w opolskich szpitalach leczą się chorzy z Dolnego Śląska i ze Śląska, co przynosi dodatkowych 40 mln zł - liczy dyrektor Łukawiecki. - Tak samo byłoby w przypadku pacjentów z innych krajów. A można ich przyjmować, bo nasze placówki mają sporo wolnych mocy przerobowych, także w kardiologii, na którą jest duże zapotrzebowanie. Na koronarografię w Opolu nie czeka się np. w ogóle. Można ją wykonać niemal od ręki. Chorzy z zagranicy mają Europejskie Karty Ubezpieczenia Zdrowotnego (EKUZ), więc nie ma problemu. Powinny ich także przyciągnąć niższe o 5-8 razy ceny usług medycznych w Polsce.

Jeśli dializa w Opolu kosztuje 400 zł, a w Niemczech 400 euro, to różnica jest wyraźna. Dotyczy ona także kosztów administracyjnych, które po niemieckiej stronie sięgają 15%, a po stronie opolskiego NFZ 0,8%. Z tych właśnie powodów zachodni sąsiedzi coraz częściej zerkają w stronę Opolszczyzny. Tym bardziej że Niemcy zdążyli już nabrać zaufania do polskich lekarzy. W każdym szpitalu po tamtej stronie Odry pracuje ich co najmniej kilku.

- Umowa płatnika polskiego z płatnikiem niemieckim nie jest na razie możliwa, ale zgoda tego drugiego na przeprowadzenie zabiegu w Polsce w zupełności wystarczy - wyjaśnia Kazimierz Łukawiecki. - Dlatego nasze szpitale powinny się otwierać na turystykę medyczną i oferować świadczenia, na które jest największe zapotrzebowanie. Nie ma sensu stawianie pytania, czy leczyć zagranicznych pacjentów. Trzeba się raczej zastanowić, jak na tym więcej zarobić.

Szansa jeszcze niewykorzystana

Za takim ujęciem problemu opowiada się także prof. Marian Zembala, dyrektor Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu. Nie ukrywa bowiem, że finansowe efekty leczenia turystów medycznych, licznie pojawiających się w zabrzańskiej klinice, dalekie są od oczekiwań.

- Pacjent z UE przyjeżdżający do Polski na leczenie jest rozliczany według ceny dla polskiego ubezpieczonego - podkreśla prof. Zembala. - Tymczasem nie ma ona nic wspólnego z realnymi kosztami poniesionymi przez szpital: jest jedynie wyrazem możliwości finansowych naszego płatnika. W rezultacie lecznica nie zarabia. Prowadzi działalność, którą określiłbym jako charytatywną, w stosunku do obywateli innych, znacznie bogatszych państw. W dodatku nie obowiązuje tu zasada wzajemności.

- Polak, który leczy się za granicą, nie może liczyć na nic podobnego. Szpital ogranicza się do wersji minimum, tj.

podstawowego zabiegu. Jeśli trzeba zrobić coś więcej, następuje telefon do Polski z pytaniem, kto za to zapłaci - dodaje profesor. Przyczyną takiego stanu rzeczy są przepisy o koordynacji.

Apel do decydentów

- Kłania się efekt polskiej nieudolności sprzed kilku lat - ocenia prof. Marian Zembala. - Winę ponosi ten, kto negocjował te warunki. Liczę na to, że resort zdrowia i NFZ w końcu je zweryfikują i ceny dla pacjentów z Unii będą związane z realnymi kosztami procedur. Na razie lepiej wychodzimy finansowo na operowaniu obywateli Ukrainy niż państw UE.

Dyrektor ŚCCS zwraca też uwagę, że cenę przeszczepu serca kalkuluje się w Wiedniu lub Hanowerze na poziomie 300 tys. euro, tj. 4-5 razy drożej niż u nas. Nic zatem dziwnego, że niemieckiego lub austriackiego pacjenta bardziej opłaca się wysłać na operację do Polski. Inna sprawa, jeżeli pacjent ma dodatkowe ubezpieczenie zdrowotne. Wówczas z pewnością zostanie zoperowany na miejscu.

Źródło: rynekzdrowia.pl

data ostatniej modyfikacji: 2009-06-15 17:22:08
Komentarze
Polityka Prywatności